czwartek, 17 października 2013

Czerwona Kufajka

Czerwona kufajka była kolejnym hiciorem na firmamencie naszej szarej rzeczywistości.

Za dynastii MingPRL  wszyscy byli sobie równi i broń Boże nikt nie miał prawa się wyróżniać z tłumu. Dlatego lud hojnie był obdarowywany przez swojego państwowego pracodawcę, Cudnymi kurteczkami lub bezrękawnikami. W kolorze bliżej nie określonym.


 Po których jedyne co się cisnęło na usta to ja cię pie....lę co ja im takiego złego zrobiłem(am), że muszę to nosić. Ale narzekać też nie można było. Za to zimy były mroźne. Więc niejeden pewnie się cieszył z praktycznego przyodziewku. I także po pracy dumnie kroczył w wacianym wdzianku i nikogo to nie dziwiło.

 Jak to bywa z rzeczami praktycznymi szybko się przyjmują. A po naniesieniu kilku poprawek stylistycznych i dodaniu ładnego koloru. Popularny Waciak stał się ładną kufajką (jak ją wtedy nazywaliśmy) . Kufajki widać było wszędzie. I pan Tadek za rogu ją polubił. Pani Marysia dumnie kroczyła na swoich niebotycznie wysokich szpilkach, obładowana siatami. Lecz z dumnie wypiętą klatką piersiową, którą opinał zielony bezrękawnik. Dzieci wesoło broiły, śmigając w kolorowych kamizelkach. I nawet księża, narzucali na swoje sutanny wypchane watoliną kufajki. Oczywiście w nie rzucających się kolorach,(bo nie wypada). By cichcem przemknąć od plebani do zakrystii.

Oczywiście nasza grupa, szybko wypatrzyła swoimi kaprawymi ślepiami, praktyczny przyodziewek. I także nas ogarnął kufajkowy szał.

Jako pierwsza z naszej grupy. Właścicielką tego cuda stała się osławiona posiadaczka króliczego pogromu. Czyli nasza Anetka.

Pewnego wiosennego dnia. Koleżanka dołączyła do naszego rozwrzeszczanego grona. Przyodziana w czerwoną, waciakowo kufajkową ozdobę ciała.
Dziewczę wyglądało naprawdę ładnie. I nawet nam nie wypadało nic innego. Jak pogratulować dziewczynie takiego zakupu.

Oczywiście rodzice Anetki i jej brata Artura.Przyodziewając swoje latorośle, zapomnieli, że biorąc pod uwagę ich temperament. Powinni oni biegać co najwyżej w biodrowej przepasce. Bo tak jest dla nich najbezpieczniej. Niestety rodziciele, naszych przyjaciół, może bardziej bali się o odmrożenie członków dzieci niż np. o ich życie.

No, ale miało być o kufajce. Ulubionym miejscem naszych spotkań był oczywiście trzepak. Na, którym wykonywaliśmy różne zwisy. Lecz to  dla nas było za mało. Więc opanowaliśmy rosnącą w pobliżu Topolę.
Drzewo było wysokie i rozłożyste. I jak to bywa w bandach zaznaczyła się na nim hierarchia ważności, ale także odwagi lub durnoty (jak kto woli),w naszym osiedlowym stadzie. Oczywiście najwyżej wdrapywało się rodzeństwo A. Na niższych konarach siedziała moja siostra Kasia i jej zastępca Beata. Pod nimi podnóżki , czyli Ja, Magda i czasami Marzena. Na ziemi stała Gosia, która zawsze była słusznej wagi i raczej nie miała szansy by się wdrapać nawet na na najniższy poziom.

W takich to chwilach idealnie pasowały do nas słowa piosenki, którą śpiewał Gnarls Barnklay o wdzięcznym tytule "Crazy" (zwariowany, pomylony)
Gdyby głupota bolała, pewnie trudno by nam było funkcjonować w świecie. Niestety nic nas nie chroniło przed konsekwencjami naszych durnych poczynań, które nam się wydawały nadzwyczaj mądre i przyszłościowe. Prawda była bardziej okrutna. Rozumem śmiało można powiedzieć, że się zamieniliśmy z osłem. Z całym szacunkiem dla osła, bo przecież jego tak natura stworzyła. A my byliśmy niby gatunkiem myślącym, z czym bym teraz polemizowała. Uparci byliśmy w swoich poczynaniach niczym on, lecz mózg mieliśmy raczej wielkości szpilki. I pewnie jeszcze nas uwierał.
I tak pewnego wiosennego dnia, kwiat naszej konspiracji. Spotkał się pod romantyczną Topolą. By jak zwykle zająć swoje miejsca na grzędach. Kiwając zwisającymi kulasami. Tworzyliśmy następne projekty typu. "Jak najszybciej saperką "Hitlera" dokopać się do Chin, lub jak zwędzić wycieraczkę Rupieciowskiej i zostawić ją na drugim piętrze. Ta wizja trochę nas rozmarzyła.

W końcu ból dotykający nasze cztery litery, które w styczności z niewygodnym konarem. Wołały o chwilę odpoczynku. Nas trochę otrzeźwił. Więc z godnością równą tej jaka panuje w gronie szympansów, próbowaliśmy zejść jak najszybciej na ziemię. Oczywiście nikt nie chciał być ostatni, łącznie z przodownikami Anetą i Arturem. O ile Arturowi widać było bliżej do naszej małpiej rodziny. To już Anetka miała mniej szczęścia. I zaczepiła swoją czerwoną kufajką o jeden z cieńszych konarów. Jak to mówią miała więcej szczęścia niż rozumu, bo do ziemi były co najmniej trzy metry, a konary wiadomo lubią się łamać. Dobrze, że drzewo mieściło się przy trasie biegnącej do przystanku autobusowego. I jakiś sprawniejszy sąsiad, pomógł zejść niedoszłej stylistce nieboszczyków na ziemie. Kufajka miała wielką dziurę, więc nadawała się do wyrzucenia.

A ja mam wrażenie, że powiedzenie "siedem żyć kota". Tyczy się raczej Anety.
Pozdrawiam







 



Czytaj dalej

wtorek, 15 października 2013

Szkło na stole, kontra nos

Luksus to brzmi dumnie. Każdy chciałby go trochę dla siebie uszczknąć. Lubimy luksusową biżuterie, lub perfumy. Oczywiście luksusowe wakacje też nam się przydadzą i to w dużych ilościach. Rosyjscy oligarchowie lubią otaczać się luksusem w swoich pałacach, że na sam widok takiego zbytku. Może się niedobrze zrobić.

Oczywiście luksusem, każdy z nas mógłby nazwać co innego. Możemy mieć przecież inne wymagania.
W czasach mojego dzieciństwa, pod pojęciem luksusu. Mogło się skrywać wszystko. Bo też wtedy lud cechowała wysoko postawiona kreatywność.

I nastąpiła moda. By blat ławy lub stolika, przykrywać taflą grubego szkła.
 Nie mam pojęcia kto zapoczątkował ten nowy styl sztuki kreatywnej w naszych domostwach. Po cichu mogę się domyślać, że wpływ na to miał klan szklarzy. Który opracował sprytny "chłyt" marketingowy w stylu.

"Zadbaj o twój drewniany blat bracie,
 przykryj go szkłem
A będziesz teraz jeździł na szmacie"

"Drewno zachowasz w należytym stanie
Za to łeb lub inną kończynę rozwalisz,
o twój blat szklany.
Lecz mogę cię zapewnić, że stół w odróżnieniu od członków będzie
jak malowany."

Oczywiście jest to pewna dygresja myślowa, która obrazuje moje podejście. Do szklanego zbytku i szklarze raczej nie byliby zainteresowani taką reklamą. Tylko mnie to mało obchodzi, bo moja niechęć do tego ustrojstwa ma swoje uzasadnienie.

Moi rodzice i nie tylko oni. Nie przejmowali się raczej słowem oryginalność. I w prawie każdym domu, do którego miałam sposobność zawitać, królowała tafla szkła. Oczywiście pod nią znajdował się, bieżnik. Lub wyszydełkowana serwetka. Dla podwyższenia rangi światowego mebla.

 Były też tego praktyczne strony, blat się nie tępił. Bo nie obgryzaliśmy go zębami (kto by próbował obgryzać szkło?). Cyrklem też się już nie poszalało na drewnianym blacie, ale za to  można było zrobić rycinę na szkle (tylko kto by się odważył?).
Szkło spełniało swe zadanie wyśmienicie i zdawało się, że to połączenie dwóch jakże różnych materiałów ma tylko same zalety. Niestety były też minusy, jak szybko boleśnie miałam się o tym dowiedzieć.

Onegdaj w czasach gdy nazywano mnie dzieckiem, a były to przecież nie tak dawno. Moje drobne członki cechowała energia, której Struś Pędziwiatr, by się nie powstydził. A szczególną miłością pałałam do tańca.
Jak tylko słyszałam muzykę z moim ciałem działy się różne rzeczy. Coś kazało mi się poruszać w rytmie, który wielu pewnie dzisiaj by nazwało rytualnym (bo nie było tam składu i ładu. A wyglądało raczej  na konwulsje, podobne do tych. Gdy człowiek nie może np. złapać oddechu). Na koniec, wpadałam w trans. I niczym tańczący Derwisz, kręciłam się w kółko. Chociaż lubiłam tańczyć, to w odróżnieniu od starego bractwa zakonnego. Moje pląsy cechował mniejszy fanatyzm i po jakiejś minucie kręciło mi się w łepetynie. Oczywiście lubiłam jak każde dziecko, ten odmienny stan. Gdy przewracałam się na kanapę i wszystko mi wirowało przed oczami. No, ale to była kanapa, która była mięka i wygodna. Czego nie można było powiedzieć o szklanym luksusie.
Pewnego dnia tata włączył, moją ulubioną piosenkę z repertuaru Boney M "Rivers of Babylon"


Specjalnie wstawiam tutaj utwór, by każdy mógł poczuć się jak ja w tamtej chwili (zalecam słuchanie utworu, podczas czytania opisu tańca:).
Zaczęłam powoli falować zgodnie z delikatnym początkiem utworu. Później już nie było tak sielsko, dopadły mnie dzikie konwulsje jak po rytuałach u Zuluskiego szamana. Były dzikie skoki, tarzanie się po podłodze. By na koniec wpaść w mój ulubiony Derwiszowski wir. Wszystko oczywiście miało się skończyć bezpiecznym klapnięciem na wygodny mebel. I pewnie by tak było, gdyby światowa tancerka się nie "potkła" o swoje kulasy. I zamiast wylądować czterema literami na kanapie. Wylądowałam nosem na szklanym blacie.

Oczywiście skończyło się na szyciu nosa na pogotowiu. Ja do dziś nie cierpię szklanych blatów. A BoneyM, zawsze będzie mi się kojarzyć z blizną na nosie.

Pozdrawiam

Czytaj dalej

środa, 9 października 2013

Futro z królika

Teraz  będzie wykład o modzie szanowni koledzy i koleżanki .

 Nasz ubiór cechował styl, który można nazwać łachmaniarsko - użytkowym. Nie było tam składu i ładu. Na co dzień miało być praktycznie, dosyć schludnie (by się w szkole nie czepiali).  Więc na naszym wybiegu modowym, główne trendy wyznaczały zapędy kreatorskie naszych Mam. A że biedulki swoje inspirację musiały czerpać, z niedostatku, popędzanego pustymi pułkami w sklepach. Więc lekko mówiąc działo się. Na co dzień (czyt na podwórku) przeważały kurtki, w których jeżeli już rękawy stały się za krótkie. To Mamy pieczołowicie dorabiały do nich szydełkiem mankiety i znowu było gitara. Hitem były robione na drutach spodnie na zimę, które po styczności z śniegiem. Wyglądały jak mokra sztywna szmata, z przyczepionymi śnieżnymi kulkami. Czego wynikiem było, że delikwent ledwie mógł dojść do domu. A jak udało mu się to zrobić to prawdziwym wyzwaniem było je ściągnąć. I model potrzebował pomocnika by pozbyć się kłopotliwego ciucha z swoich zmrożonych przeszczepów.


Ja z siostrą posiadałyśmy takie same sukienki. Niebieskie w białe grochy. Które babcia uszyła ręcznie, beż żadnej maszyny. Wyobrażacie sobie?. Nie było widać żadnej różnicy. Ja gdybym miała coś uszyć ręcznie. To nawet zombi by tego nie chciało nosić, a jeżeli jakimś cudem by udało się go do tego przekonać. To za cholerę nikt by go nie wyciągnął z pola kukurydzy, bo przecież on też ma jakąś godność.

Spodnie naszej gwiazdorskiej osiedlowej obsady miały doszywane łaty na kolanach, a zdarzało się, że także na pewnej części ciała na cztery litery ( to pewnie u tych co się dużo lubili uczyć). I często siedzieli na pewnej wypukłej części ciała.

Oczywiście dziewczynki nosiły bluzki po siostrze, po Mamie, Stryjecznej Cioci szwagra. Po koleżance z pracy, która kiedyś miała figurę modelki, ale teraz się jej zdeczka przytyło jakieś czterdzieści kilogramów, więc samo się przez się rozumie, że już się w nią nie wciśnie.

Nasi chłopięcy modele, nosili ciuchy oczywiście po bracie (po siostrze by się nie odważyli), po tacie było już gorzej z racji większych gabarytów rodziciela, ale już po kuzynie garderobą się nie pogardziło. Oczywiście stryjeczny wuj szwagra, z pierwszego małżeństwa też mógł być w to zamieszany.

No można powiedzieć, że wybredność był to nam nie znany termin.

Oczywiście to co wyznaczało trendy naszej codziennej mody, nie trzymało się kupy jeżeli chodzi o wyjścia nacechowane większym dostojeństwem.

O nie!, były to najczęściej wyjścia do kościoła w Niedzielny poranek. Herbatka u Babci, ciasteczko u cioci Krysi na imieninach. Różne gale szkolne, występ magika w osiedlowym klubie. Święto 1 Maja i inne nie mniej uroczyste święta.

Wtedy kończył się niedbały luz widoczny na naszych poobijanych członkach.
A zastępowała go sztywność wykrochmalonych białych koszul i bluzek. Z obowiązkowo przewiązaną czarną wstążką pod szyją dla nadania odświętnego   charakteru całości. Dziewczynki wdziewały plisowane granatowe spódniczki. Chłopcy zakładali spodnie z charakterystycznymi kantami, o które można się było skaleczyć. Fryzury były przykładne. U chłopców cięcie przeważnie na "kniazia" (czyli grzywka na oczy, z kształtem fryzury uzyskanym przy pomocy garnka), lub przylizane włosy na bok. A dziewczynki posiadały dwa kitki, z imponującymi kokardami.

W tą naszą szarą rzeczywistość. Wdzierała się czasem jakaś jutrzenka. A to ktoś otrzymał paczkę z zagranicy, w której była piękna kurtka. Inny szczęściarz posiadał tatę marynarza lub Mamę stewardesse, którzy kupili gdzieś ciuchy za dewizy. Lub jak w przypadku mojej koleżanki Anety był to zakup na hali targowej ciepłego futra z królika.


W pewien zimowy wieczór. Aneta wraz z swoim Tatą przyszła do nas po coś, po co ? już nie pamiętam. Nie to było istotne. Za to ważne było, co moja przyjaciółka miała na sobie. Wyglądała niczym biały futrzany Anioł, widniejący na firmamencie naszej szarej rzeczywistości. I nawet truchełka królików, wydawały się zadowolone, że straciły życie dla tak wspaniałej osoby.
Trzeba było mnie zobaczyć. Nie mylił się onegdaj pewien mądry Terencjusz wypowiadając słowa "Homo sum; humani nihil a me alienum puto"(Jestem człowiekiem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce).
Zaczęła mnie zżerać taka zazdrość, że zachodziła obawa. Czy ja przeżyję wizytę mojej sąsiadki. Chociaż jeżeli oddać mi sprawiedliwość, to pomijając moje haniebne zachowanie. Bardzo lubiłam Anetę, którą wszyscy uwielbiali. Za jej dobre wrażliwe serce. Zawsze dla każdego miała miłe słowo. Nikogo nie obgadywała. Oczywiście za wyjątkiem Starej Rupieciowskiej, ale to chyba można też jej oddać na plus. No po prostu ideał.
Więc jakoś zwalczyłam, słabostki mojego charakteru i pogratulowałam "Ideałowi" posiadania tak wspaniałej szaty.

Szybko futrzany przyodziewek, naszej Anetki stał się tematem tygodnia. Oczywiście wiele moich koleżanek, widząc pierwszy raz "biała jatkę" wykonaną na królikach, którą z wielką przyjemnością nosiła nasza przyjaciółka. Zieleniało z zazdrości, niektórym mowę odbierało (jak np. mi). Inne te bardziej wredne mówiły, że nie ma się czym chwalić. Bo przecież ich ciocia,kuzynka i Bóg raczy wiedzieć, kto jeszcze z znajomych też takie ma, tylko ładniejsze.

I takim sposobem królicza sól w oku nie jednej z dziewczyn. Jestem o tym święcie przekonana. Przyczyniła się do tego, że los futrzaków, a co gorsza prawie Anety, był przesądzony.

Był grudzień i co wieczór chodziliśmy na Roraty. Gdzie, też trwała rywalizacja o to, kto ma najlepszy lampion. Albo komu się szybciej bateria wyczerpie. Lup kto się poślizgnie i wyłoży na glebie rozbijając lampion w drobny mak. 

Wracając z kościoła wieczorową porą, a do domu nie mieliśmy daleko.I tak często skracaliśmy sobie drogę. Idąc zamiast po schodach prowadzących do naszego bloku. To szliśmy wydeptanym skrótem pomiędzy dziko rosnącymi krzaczorami niewiadomego pochodzenia.  Na ścieżce mieściła się jedna osoba, więc gęsiego w ciemnościach wieczoru posuwaliśmy się rechocząc z jakiegoś na pewno udanego kawału. Akurat traf chciał, że to Aneta prowadziła rozbawiony peleton. I nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, właścicielka króliczego cmentarza nam zniknęła z oczu. Okazało się, że komuś. A nie słyszało się wtedy o złomiarzach. Przydała się metalowa płyta przykrywająca otwór kanalizacyjny. I nasza Anetka wpadła do dziury. Całe szczęście, że dół nie był z tych bardzo  głębokich. Było w nim jednak dużo wody. Skończyło się na rozbitej głowie i rozerwanym zmoczonym futrze.Który teraz przypominał raczej mokrą kurę, a nie królika.

Może to była zemsta królików, albo zła energia wysyłana od zazdrosnych koleżanek, tak podziałała W każdym bądź razie, przyjaciółka już więcej nie założyła swojego futerka.

Pozdrawiam






Czytaj dalej

poniedziałek, 7 października 2013

Przedsiębiorczość zgnieciona w zarodku

Co kolekcjonowały dzieci w PRL?. Tutaj mały Quiz.

a) Czy był to najlepszy smartfon, z dostępem do internetu.Z tryliardem pikseli, by zrobić kompromitujące zdjęcie nielubianemu koledze czy koleżance i umieścić je na portalu gdzie " gęb jest wiele"?.

b) Czy może była to setna bluzka, lub trzydziesta para materiałowych trampek za bagatela trzy stówy. Bo przecież te nieoryginalne nie wchodzą w grę, bo jak tu się znajomym pokazać. Czyli jak wyżej, nie będzie się czym pochwalić na gębach i o zgrozo kto by takie nieoryginalne "polubił"?.

c)A może były to zdjęcia przed lustrem, które zainteresowany sam sobie robi?. Czego pochodną jest wysyp zdjęć w internecie dziwolągów męskiego i żeńskiego pochodzenia. Tych pierwszych z wiszącymi spodniami w kroku i napiętymi muskułami. I obowiązkowo groźną miną. 
Te drugie w tak wygiętych pozach, że nawet Nadia Comaneci ( rumuńska gimnastyczka, zdobywczyni pięciu złotych medali olimpijskich, dwukrotna mistrzyni świata, dziewięciokrotna mistrzyni Europy) by się ich nie powstydziła. Oczywiście obowiązkowo z ustami w kształcie dzióbka. 

No nie dręczmy już czytelnika. W czasach kiedy lustro służyło do tego, by się w nim najwyżej przejrzeć i spojrzeć czy czasem się nie ma brudnych zębów. Kiedy na telefon stacjonarny, czekało się około piętnaście lat (jak dobrze poszło). A trampki nazywały się "Juniorki" i nie było co "lubić". Bo wszyscy mieli takie same. My zbieraliśmy co się da. Począwszy w moim przypadku od papierków po czekoladach, złotek, sreberek po gumach. Różnych  kolorowych naklejek. Karteczek z podobiznami durnie uśmiechających się piesków i kotków. Pamiątek z świątobliwymi postaciami, otrzymywanymi przy okazji kolędy lub wyświęceniu na księdza kolejnego diakona.

Wszystkie te cuda pieczołowicie trzymałam w wielkim pudełku po czekoladkach. Pudełko było duże z typu takich co Pierwszy Sekretarz KC PZPR dostawał wraz z naręczem goździków. Więc pudło miało słuszne rozmiary. I tylko można się domyślać jakim cudem czekoladki kiedyś trafiły do mojej  robotniczej rodziny. Nie skoligaconej z władzą. Może ktoś z moich wyrobił 500 % normy i w ramach wdzięczności narodu. Czekoladki należały się jak psu buda. Ta nie wyjaśniona acz bardzo interesująca sytuacja, nadawała tylko większego prestiżu mojej kolekcji.

Dzięki cioci Ani, która przysyłała nam paczki. W których za każdym razem znajdowały się cenne słodycze, aromatyczne kawy.



 Katalogi z pięknie ubranymi Paniami i Panami. Po których było widać, że od solarium nie stronią. A uśmiechy na ich twarzach były tak szerokie, że tylko durny by się nie domyślił, że komunizm im nie doskwiera. 




Tak więc szybko stałam się potentatem na rynku blokowo-osiedlowym.  w branży obrazkowo - złotkowej. 

Co cechuje dzieci?. Na pewno duża wyobraźnia i brak jakichkolwiek  hamulców przed  ryzykiem. A co za tym idzie nie przejmowanie się konsekwencjami swoich poczynań. Normalnie kapitalizm w czystej postaci. Moje pudło po wiadomych czekoladkach szybko się napełniło. A pożądliwie wybałuszone gały moich koleżanek i kolegów, prześladowały mnie nawet w domu. Jako słynny filantrop osiedlowy i w gruncie rzeczy dobra dusza. Postanowiłam skrócić męki moich przyjaciół. Więc otworzyłam sklep. By także maluczcy tego świata, mogli zaznać trochę luksusu. I za przysłowiowe grosze, doznali trochę szczęścia jakie daje posiadanie rzeczy oryginalnych.

Wiec przytachałam moje pudło do naszej piaskownicy, która tym razem nie miała służyć. Jako ostatnie miejsce spoczynku Pani Rupieciowskiej. A miała stać się mekką biznesu, oazą dla myślących twórczo. Kolebką rozkwitającego kapitalizmu. A to wszystko tylko dzięki mnie.

Tak więc zaczęłam wykładać mój  towar na drewniane obrzeże piaskownicy.  Dzieci na początku z pewną dozą nieśmiałości spoglądały na moje cenne śmiecie. Z czasem gdy  asortyment zaczął się powiększać, co poniektórym zaczynały puszczać hamulce. Jako, ze darcie japy było dla nas tak naturalne jak oddychanie lub czynności fizjologiczne. Szybko wokół mojego kramiku zebrany tłum młodych obywateli dał się ponieść emocjom. I zrobił się taki gwar, którego nawet najlepsze przekupki by się nie powstydziły.  Dzicz, bo inaczej tego nie można było nazwać. Podzieliła się na kilka obozów. 

Tak więc byli "Wzdychacze" (to ci, co wiedzieli że nie maja pieniędzy. A od Mamy nic nie wydębią).
Następna grupa "Jeczydusze" (czyli a po ile?, za ile?, a może taniej?. Cholera wszędzie ceny, a oni tylko targować się).
Trzecią stanowili ci najbardziej nieobliczalni czyli 'Świrusy" (Znaki szczególne rozbiegany dziki wzrok, tępe wpatrywanie się w upatrzony towar. Rozpychanie się łokciami w kierunku lady tzn. obrzeża. 

I w tym wszystkim ja władca kramu, który musiał to całe towarzystwo okiełznać. 
Jakoś sobie poradziłam. Mój towar rozszedł się tak szybko niczym kalosze w deszczowy dzień na koncercie Woodstock. Lub sandały w zakonie Benedyktynów. Zmęczona, ale szczęśliwa mogłam podliczyć mój pierwszy utarg. Nie był on za duży, bo też ja nie byłam pazerna (czyt, w ogóle się nie znałam na pieniążkach i przyjmowałam każdą kwotę jaką mi zaproponowano).  W myślach już rozwijałam interes, planując otworzyć inne placówki w okolicznych piaskownicach. 

No tak biznes na pewno by się kręcił. Gdyby nie wtrącili się w to dorośli. Ci jakoś nie poznali się na moim biznesie i nie zauważyli ,że dzięki mnie ich dzieci mogły uszczknąć trochę luksusu. I lawinowo zaczęli przychodzić do moich rodziców, że ja ich rodzona córka. Za pieniądze sprzedaję ich potomkom jakieś śmieci. 

Śmieci!!! Śmieci!!, o czym oni mówią. O tych dobrach luksusowych, które te łachudry zdrajcy moi koledzy mogli za bezcen kupić. 

Oczywiście nie muszę pisać, jak szczęśliwi byli rodzice domorosłego biznesmena. I tak zalążek mojej przedsiębiorczości, który na pewno by się rozwinął został zgnieciony w zarodku. Ach ci dorośli. 
Pozdrawiam





Czytaj dalej