piątek, 4 października 2013

Paczka z zagranicy

Ach te paczki z zagranicy. W tamtych jakże nie tak odległych czasach, posiadanie rodziny za granicą. Powodowało że stało się o oczko wyżej, w hierarchii szarego społeczeństwa. Moja rodzina, była zwykła i majątkiem nie wyróżniała się od rodzin moich kolegów ( czyt. radzenie sobie ledwie od pierwszego do pierwszego). No, ale mieliśmy jednego asa w rękawie, który nazywał się ciocia Ania.
Ciocia ta szczęśliwym trafem wyszła za wujka Horsta, mieszkającego w Koln. Wujek pracował w firmie  "spedycyjnej", w tamtych czasach brzmiące obco słowo, tak jak "kapitalizm", "weekend" czy np. "lunch".

W rodzinie krążyły legendy o wujku. Jakoby za dobrą pracę od swojego szefa, dostał zegarek platynowy. Co w moich dziecięcych oczach, stawiało go na równi z szachem Persji, Maharadżą Pendżabu lub innym także bajecznie bogatym władcą.
No i najważniejsze. Ciocia Ania była Matką chrzestną mojego Taty. Nic dodać nic ująć. Takim to sposobem co jakiś czas całkiem na legalu dopadała nas atmosfera, która mogła równać się tylko z tą jaka panowała przed odpakowaniem gwiazdkowych prezentów.
Kiedy przychodziło awizo do domu, szło się prawie tanecznym pląsem w kierunku poczty. Z tykającym głośno sercem i kołatającym się w głowie pytaniem. Czy te cholery celnicy nie dobrali się do naszej paczki?.
Jeżeli wszystko było w porządku, odbierało się pakunek. I wracając pod pręgierzem zawistnych spojrzeń sąsiadów i przygodnie spotkanych pobratymców . Taszczyło się dumnie słodki ciężar do domu.


W domu oczywiście nie było już tak dostojnie. Paczka szybko miała rozerwane bebechy. Pokaż kotku co kryjesz w środku. A w środku, normalka ciuchy, buty, salami, słoiki z parówkami (że też się nigdy nie zbiły). No, ale na co szczególnie my dzieciarnia liczyliśmy to oczywiście słodycze. Te czekolady, batoniki, oczywiście żelki w kształcie dobrze znanego nam misia. O tak jak Kalemu z "Pustyni i w Puszczy" było nam błogo.

Oczywiście jak to z darami. Trafiały się czasem perełki, które delikatnie mówiąc wykopałoby się na zbity pysk. Do takich suwenirów należały buty, które z mieszanym uczuciem wyjęłam z paczki.

  Buty były "śliczne", mój znajomy dzisiaj by je nazwał jednym słowem "koziojebce".
Najlepsze, że raczej były nieużywane. Ja się wcale nie dziwię, bo tylko ktoś odważny by je założył. W dzisiejszych czasach, za takie cudeńka to można by było w szkole dostać po ryju, albo przez bardziej tolerancyjną część kolegów zostać nazwanym odmieńcem. Próbowałam znaleźć buty chociaż trochę podobne, do tego szlachetnego obuwia by wam pokazać, ale nie znalazłam. Jedynie na tym zdjęciu BoneyM, ten facet po prawej, ma ciut podobne do moich skarbów.

Moje były "cudne", miały wiśniowy kolor. Materiał miały chyba z węża, który "przegalopował" po nich goniony przez jaszczurkę. W miejscu gdzie powinien znajdować się drobny obcasik, spoczywał 7 centymetrowej wysokości kauczukowy kloc.Przednia podeszwa też była rewelacja. Miała  trzy centymetry  wysokości. No i a jakże była wykonana z kauczuku. Razem z obcasikiem, tworzyły solidne podstawy do tego, by dziecko sobie łatwo skręciło kostkę, lub w łagodniejszej formie połamało wszystkie zęby. Nie wiem może oryginalnie przy zakupie była dołączona ulotka. UWAGA!! nie nosić, zaleca się tylko patrzyć i tylko czasem odkurzyć. Pożyczać tylko wrogom, UWAGA!! nie pokazywać im ulotki.

Czasy były takie, a nie inne. Po buty się ogonkowało w sklepie jak rzucili, albo donaszało się po starszej siostrze. Więc takie nówka nieśmigane rarytasy z zagrabanicy  ucieszyły moich rodzicieli.

Biorąc pod uwagę, że miałam wtedy posturę kurczaka. A grubość moich kostek, była taka jak u sarenki. To buty dołączone do mnie, albo ja do nich. Do dzisiaj nie jestem pewna. Robiły takie wrażenie, że dzisiaj to bym się czuła jak gwiazda na czerwonym dywanie. Wszyscy się za mną oglądali. Niektórzy delikatni, wytrzeszczali tylko oczy. Inni rozdziawiali buzię w niemym zachwycie za pewne, bo innej opcji nie widzę. Dzieci wytykały mnie palcami. A świątobliwie nastawione białogłowy czyniły znak krzyża na mój widok.
Brakowało tylko splunięć i odczyniania  złych uroków przez znachorów. No można powiedzieć, że przeżywałam swoje pięć minut.

Niczego tak szczerze nienawidziłam jak te trepy. Problem rozwiązał się sam. Ktoś mi je w szkole ukradł. Nie wiem, może postawił je sobie w gablocie. Z dedykacją "różne dziwy ze świata". Albo kółko różańcowe chciało pomóc biednemu dziecku, opętanemu przez złe obuwie. W każdym bądź razie, nigdy  więcej ich nie zobaczyłam. Odważny złodziej, mój dobrodziej. Nie odważył się ich założyć. Przynajmniej w moim mieście. Jak to mówią ma na co zasłużył. I raczej nie wyszło mu to na zdrowie.
Pozdrawiam
About Mam do powiedzenia

Pellentesque penatibus, sed rutrum viverra quisque pede, mauris commodo sodales enim porttitor. Magna convallis mi mollis, neque nostra mi vel volutpat lacinia, vitae blandit est, bibendum vel ut. Congue ultricies, libero velit amet magna erat. Orci in, eleifend venenatis lacus.

You Might Also Like

4 komentarze:

  1. Fajne masz wspomnienia :))

    OdpowiedzUsuń
  2. wow *.* ekstra blog :) bardzo lubię PRL, a przynajmniej słuchać o tamtych czasach, bo stety-niestety wtedy mnie jeszcze w planach nie było ~.~ od babci się już chyba wszystkiego nasłuchałam, a ten blog jest ekstra :D PS. jeśli chcesz, to możesz wpaść do mnie ;) lets-fuck-it.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Takie paczki to ja rozumiem. Zawsze wiele radości :)

    OdpowiedzUsuń